Czartoryski był wysokim, dobrze zbudowanym i przystojnym mężczyzną. Brunet o pociągłej twarzy, szlachetnych rysach i ciemnych oczach. Chodził krokiem zdecydowanym i sprężystym. Obserwując go odnosiło się wrażenie, że zawsze się spokojnie spieszył. Nie słyszał na jedno ucho, na skutek przebytej w dzieciństwie choroby. Mimo tej dotkliwej dolegliwości nigdy się nie skarżył.
Wstąpił do zakonu w wieku dojrzałym, mając za sobą studia i pełną autentycznego zaangażowania pracę w akademickich organizacjach. Podejmowane tam przez niego inicjatywy pogłębienia wśród młodzieży życia religijnego były wynikiem jego osobistych mądrych przemyśleń. Już wówczas poprzez wewnętrzną dyscyplinę i pogłębiający się związek z Bogiem, przygotowywał się na przyjęcie ewangelicznego wezwania Chrystusa. Przyjął je bez najmniejszego wahania, przekonany, że powołanie jest wielkim darem Bożym, którego nigdy nie można spłacić. W jego najpełniejszej realizacji chciał odpowiedzieć na otrzymane wezwanie. Stąd obserwujemy u niego od samego początku całkowite poddanie się wymogom życia zakonnego, do których podchodził niezwykle poważnie, a nawet wręcz heroicznie. To całkowite zaangażowanie się tego młodego zakonnika w swoje powołanie, dowodziło jego wielkiej i niezachwianej wiary. Tak później powiedzą o o. Michale zafascynowani nim bracia zakonni. Wszystko widział w perspektywie wiary. Chciał, aby społeczność zakonna, którą wybrał i pokochał była zawsze społecznością Bożą i w pełni dominikańską. Stawiał sobie twarde wymagania i dlatego dla niektórych zakonników wydawał się być surowy, ponieważ wymagał od nich podobnej wierności powołaniu. Było to szczególnie widoczne, kiedy jako wychowawca nowicjuszy i studentów odpowiadał za ich formację zakonną. Obowiązek ten traktował niezwykle poważnie, ciągle rozliczając się z niego przed Bogiem. Klerycy byli jego wielką miłością i równocześnie wielkim zmartwieniem. Chciał ich przygotować do ofiarnego i odpowiedzialnego kapłaństwa. I dlatego sięgał po wszystkie sprawdzone środki, które miały ułatwić przekazanie tych wartości, które wzbogacają ludzki charakter i czynią go podatnym na działanie łaski. Pragnął ich ukształtować na rzeczywistych szafarzy Bożych. Mimo iż poświęcał wszystko, aby w pełni uformować przyszłych braci kaznodziejów, zawsze odczuwał lęk i niepewność, czy jako wychowawca wyczerpał wszystkie możliwości.
Michał był oczarowany swoim dominikańskim powołaniem. Kochał ogromną miłością swój zakon, jego duchowe tradycje. Ciągle studiował dzieła św. Tomasza z Akwinu uważając, że myśli tego wielkiego teologa stanowią istotną część dziedzictwa braci kaznodziejów i temu dawał wyraz w swoich konferencjach do braci nowicjuszy i studentów, jak też głoszonych w innych środowiskach. W opinii tych, którzy go znali uchodził za Bożego i mądrego kapłana. Dlatego chętnie zapraszały go z rekolekcjami seminaria duchowne i różne wspólnoty zakonne. O. Czartoryski widział życie zakonne przede wszystkim w kategoriach ofiary i wyrzeczenia. Tak je realizował prowadząc ascetyczny tryb życia i zachowując surowe obserwancje monastyczne.
Jako spadkobierca idei św. Dominika tak, jak jego duchowy ojciec uważał, że pokora stanowi podstawę życia nadprzyrodzonego. Była ona w zakonie braci kaznodziejów utożsamiana z uczciwością wobec Boga i z prawdą, która zawsze była ich hasłem. O. Michał praktykował ją w przekonaniu, że stanowi ona istotny element modlitwy i kontemplacji. Człowiek nie może stanąć w obliczu Boga, jeżeli nie odnalazł swojego miejsca i swojej miary. Ten stan potocznie nazywamy pokorą. Jak wielkie znaczenie przywiązywał o. Czartoryski do tak pojętej pokory, świadczy jego uwaga zanotowana w pamiętniku pod dniem 25 I 1944 roku – „jest to prawda o całej pełni poznania siebie, uprzytomnienia sobie własnej skończoności i równocześnie nieskończonej miłości Boga”. Świadomy tego, w całym swoim postępowaniu był ogromnie skromny, prosty i zawsze dostępny dla wszystkich. Nigdy nie mówił o swoim książęcym pochodzeniu. Znał własną rzeczywistą wartość, mając szczere poczucie, że nie jest geniuszem, ale te wartości, które posiadał starał się optymalnie wykorzystać. Był bez kompleksów, doceniał i cieszył się z większych uzdolnień innych. Ta otwartość i wrażliwość na wszelkie dobro powodowała, że był człowiekiem o niezwykłej kulturze, wzbudzającym powszechne zaufanie ludzi bliskich i dalekich.
Jego zawsze skupiona sylwetka była wyraźnym dowodem, że ciągle nosił w sobie świadomość Boga. Był nią pochłonięty i dlatego mało mówił i nie rozpraszał swojej uwagi zbędnymi sprawami. Wędrować własną drogą myśląc o tym, jak najdoskonalej oddać się Bogu. Spostrzegawczy wychowankowie zauważyli, że w całej postawie o. Michała było coś wielkiego i tajemniczego. Nigdy nie utracił kontaktu z rzeczywistością. Jego postępowanie dowodzi, że doskonale widział potrzeby indywidualne i społeczne, którym zawsze starał się zaradzić. Jeżeli wymagała tego sytuacja chętnie podejmował się w klasztorze najzwyklejszych prac fizycznych. W człowieku Bożym wszystko jest wielkie, bo wszystko rodzi się z miłości. Bliski przyjaciel O. Czartoryskiego, prof. Stefan Swieżawski napisał o nim: „Nieugięta wola, połączona z rzadko spotykaną dyscypliną cechowała tę bardzo piękną postać.”
W życiu o. Michała modlitwa była bezgranicznym wyznaniem i przeżywaniem nieskończonego miłosierdzia Bożego, którego stał się wybrańcem. Jako owoc refleksji na ten temat zapisał w notatniku: „Dominikanin jest liturgiem nie tylko przy ołtarzu, ale mocą kapłaństwa, a zwłaszcza profesji zakonnej zawsze chodzi w stroju liturgicznym, bezustannie jest na szczególnej służbie Bożej, na służbie Ciała Mistycznego Chrystusa”. Wszystko w życiu o. Czartoryskiego miało ten wymiar liturgii i dlatego każdą czynność traktował jako wyraz kultu Bożego. Jeden z jego nowicjackich wychowanków, po wielu latach napisał, że był on człowiekiem wielkiej modlitwy. W niej odnajdywał Chrystusa, któremu zawierzał swoje udręczenia. Zachęcał do niej szczególnie swoich braci zakonnych, chciał aby się stała ich nieustanną potrzebą, a sobie zapisał w pamiętniku: „Koniecznie masz dużo się modlić!”
Michał żył miłością i dla miłości. Wyznał to w swoim pamiętniku: „Jestem obowiązany i powołany do ofiary, aby wydać siebie na całopalną ofiarę dla Niego, z miłości i przez miłość oddać się i poddać się Mu we wszystkim całkowicie”. W miłości dla Chrystusa chciał się spalić, zniszczyć. Była ona jego największą potrzebą. Chciał we wszystkim służyć Wcielonej Miłości, która ciągle zbawia świat. Głosił ją niezmordowanie w konfesjonale, na ambonie, wśród codziennych spraw. Ojciec wiedział, że miłość nie czeka na wielkie rzeczy, ona zagarnia i oddaje Bogu wszystko. Tym kierowany bielił ściany, zamiatał korytarze i sprzątał ubikacje. We wszystkim pozostawał na usługach Ukrzyżowanego. Słowa, którymi dzielił się z wielką rozwagą były odbiciem jego wnętrza.
Chrystus Ukrzyżowany, symbol największej miłości był – jak to wyznał – „Jego powołaniem”. Chciał przede wszystkim prowadzić do Niego wychowywanych przez siebie młodych zakonników i temu pragnieniu dawał wyraz w swoich zapiskach: „Odczuwam odpowiedzialność za braci, aby dojrzeli do Chrystusowej pełni”. świadomość tego nie opuszczała go nigdy. „Jezus pragnie dusz – z tym pragnieniem wisi na krzyżu i wciąż spodziewa się mojej gorliwości. Sitio!”
Ojciec ciągle rozliczał się ze swojej wierności Bogu. Odprawiając w styczniu 1944 roku osobiste rekolekcje, jako jedną z refleksji zapisał za św. Katarzyną ze Sieny: „Niezbędna tu jest cierpliwość, znosić cierpliwie, opierać się orężem nienawiści i miłości. Im więcej – notował dalej – ma dusza miłości Bożej, tym więcej ma ona nienawiści dla własnej swej zmysłowości”. Tę cierpliwość ojciec nazywał „świętą wytrwałością”, przyodzianą w miłość i męstwo, które ma doprowadzić – jak zanotował – „do śmierci, do męczeństwa”. Już w czasie obrony Lwowa dawał dowody męstwa i heroicznej wprost ofiarności. Ratował wszystkich, którzy tylko znaleźli się na jego drodze, aż padł z fizycznego wyczerpania. Nie należał do tych, którzy ulegali koniunkturom, kompromisom, rzadko zmieniał decyzje, chyba, że się przekonał o ich niesłuszności. Współbracia zakonni tę jego wierność na każdym odcinku życia uważali za lekką przesadę. Ale taki był zawsze. I w tym wyrażał swoją miłość Bogu aż do końca, aż do bólu i śmierci.
Zygmunt Mazur OP