Listy z czasów I wojny światowej

List do brata Romana Czartoryskiego, Lwów, 24 listopada 1918 r.

Kochany Romanie!

Piszę list do ciebie, bo nie wiem nic, kto gdzie jest. Podobno wszyscy w Krakowie.

Obrona Lwowa była wspaniała ! Początkowo trzeba było zdobywać broń gołymi rękami. Dopiero gdy trochę broni było, wytworzył się front i akcja się zaczęła porządkować. Ludzi było bardzo mało. Służbę trzeba było trzymać po parę dni i nocy bez zmrużenia oka. Byli tacy co 4 doby prawie bez snu byli na służbie, a czasem i więcej.

Między żołnierzami nie było różnicy – czy oficer czy profesor uniwersytetu czy jakiś radca, akademik czy baciar.
Ciągle teren walki się powiększał a ludzi było wciąż mało. Sytuacja wisiała nieraz na włosku ale Ukraińcy nie umieli sobie dać rady . Wojsko im się rozłaziło, bo brali przymusem. Tak w jednym liście nie da się wszystko opisać, boć przecież trwa to już cztery tygodnie.

A teraz trochę o sobie. Zgłosiłem się do służby frontowej u znajomego komendanta /technika/ pomimo słuchu, bo taki był brak ludzi. Na nocną służbę mnie nie wysyłał, bobym się po prostu zgubił. W nocy trzymałem wartę przy drzwiach, trwała bez przerwy 36 godzin. Gdy nasz oddział został zluzowany zaprowadzili nas na kwatery w środku nocy. Spać dali tylko 3 godz. na gładkiej podłodze z jednym kocem. Za trzy godziny był alarm.

Teraz rozdzielono mnie z oddziałem przypadkiem i posłano w 6-ciu ludzi jako eskorta karabinu maszynowego, który mieliśmy zanieść na Górę Kadecką do Szkoły Kadetów. Przed samą szkołą dostaliśmy się w ogień karabinów strzelali do nas z krzaków na niecałe 100 kroków. Nie było czasu się ostrzeliwać tylko jak najprędzej wyjechaliśmy do szkoły. Tu cały dzień waliliśmy z okien. Wieczór mieliśmy iść na patrole, więc znajomy lekarz, który miał tu oddział sanitarny wziął mnie do siebie. Od tej pory miałem wspaniałą frontową służbę sanitarną. Było dwu znajomych medyków z 5-tego roku [studiów] i jedna panna też z 5-tego roku. Oni spełniali funkcje lekarzy. Oprócz tego jedna sanitariuszka, później przyszły jeszcze dwie.

Chodziliśmy z patrolami i bywaliśmy z nimi w ogniu, a najwięcej roboty było w niedzielę akurat tydzień temu, gdy Ukraińcy zrobili silny atak na szkołę. Byli już pod bramami, ale nasi odrzucili ich od razu przez cały park Stryjski. Praca była bardzo ciężka, bo z parku z pod [nieczytelne] wynosić rannych na górę do szkoły, daleko i bardzo stromo. Jedną sanitariuszkę wzięli nam do niewoli. Nie wiedzieliśmy co się z nią stało, szukaliśmy jej. Front dla nas nie istniał, chodziliśmy przed nasze linie daleko. Dużo przyjemniejszą wydawała mi się ta praca niż siedzenie w okopach czy na placówkach, daje ogromne zadowolenie moralne. Oprócz tego musiałem grzebać nieboszczyków razem z doktorami, taki był brak ludzi.

Tym ostatnim dniem tak się zmordowałem, że dostałem hiszpanki. Dwie noce 400 C gorączki. Leżę teraz pod opieką cioci Wandy w szpitalu i nie wiem czy prędko będę wstawać.

Ściskam bardzo serdecznie. Daj coś co z wszystkimi.

Jaś

List do Mamy. Lwów, 17 kwietnia 1919 r.

Droga Mamo!

Zbliżają się Święta Wielkanocne, które poprzedzone Wielkim Tygodniem zawsze wywierały na moją duszę silne wrażenie, a które zawsze spędzaliśmy dotąd razem. A tegoroczne Święta Zmartwychwstania Pańskiego są pierwsze w Zmartwychwstałej Polsce!

I te właśnie Święta będę spędzał osobno, nie razem z Wami. Mimo to jednak nie czuję żadnego przykrego smutku, który bym czuł, gdyby nas rozdzieliły jakieś głupie okoliczności, lub jakiś przypadek, przed którym czułoby się niemoc, lub gdybym nawet miał czas choć na krótko przyjechać do domu – a nie mógł.

Dziś jestem na pierwszej służbie Ojczyzny. I ta właśnie służba, która prawie w każdym szczególe, jest dla mnie świętą, trzyma mnie od Was z dala – że ta właśnie służba nas dzieli – czuję się dumnym. Niech nam wystarczą myśli i uczucia wzajemne, które z pewnością będą gorące. A w chwili, gdy Mama jajkiem się będzie dzielić – wiem, że nie zapomni o mnie, a nasze życzenia, które bez słów zwykle wyrażaliśmy sobie, nie stracą na wartości, bo odległości myśl nie zna. Nie mogę napisać tych dwóch słów tradycyjnych, ale nie są one u mnie banalne, oznaczają tę prawdziwą radość, to podniesienie ducha, które chyba każdy wierzący odczuwa i w pełni na nich używa, a w pierwszej chwili, gdy usłyszy te, niesłychaną moc mające słowa: „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Otóż z wszystkimi Wami Kochanymi się łączę i życzę: „Wesołych Świąt”.

Robotę mam teraz podwójną, bo drugi i jednoroczny pojechał na kilkanaście dni do Warszawy i wróci po świętach. Wskutek tego jestem jeszcze bardziej przykuty do kancelarii. Mimo, że tę służbę gorliwie pełnię, chętnie i z przyjemnością (choć z wyjątkami), nie mogę się doczekać przeniesienia do W. choć tam będzie ciężej, bo praca umysłowa; jest ona moim obowiązkiem, a teraz tu całkiem wykluczona. Kończę, bo b. już późno.

Jaś

List do ks. Korniłowicza, Lwów, 3 września 1919 r.

Kochany drogi Księże!

[…]
Do maja br. pełniłem służbę przy Brygadzie Mączyńskiego jak zresztą Ksiądz wie. Potem wyszliśmy ze Lwowa z ofensywą i wtedy zaczęła się całkiem inna służba. Zamiast kancelarii, usadzili mnie na konia i zrobili ze mnie ordynansa bojowego. Rozwoziłem ważne rozkazy i to prawie zawsze w nocy. Rzeczy były pilne i ważne, odległości bardzo znaczne często ponad 60 km, koń za każdym razem inny, a najgorsza noc bo słuch jedyny wtedy zmysł, a mój słaby. Jazda przeważnie bez mapy a czasem nie wiadomo dokąd bo oddział trzeba znaleźć. Wyszedłszy ze Lwowa idąc do Tarnopola przez 2 tygodnie spałem tylko 4 noce!

Znosiłem to fizycznie doskonale, a orientowałem się też dobrze. Gorsze były rozkazy i meldunki ustne bo to ogromna odpowiedzialność nie pobałamucenia oddziałów i miejscowości. Wobec cienkości i ruchliwości frontu taka służba była niebezpieczna (z moim słuchem) ale na to uwagi się nie zwraca. Raz najechałem na Ukraińców a wiele razy nie wiadomo na kogo, gdyż usłyszeć i porozumieć się mogłem na bardzo bliską odległość. Raz siedziałem na koniu 26 godz.! Kiedyś na chłopskim koniu zrobiłem 24 km na oklep! itp.

Oprócz tego byłem innymi rzeczami zajęty tak, że nawet na odespanie nie było czasu. Każdą rzecz trzeba było samemu zrobić, za różnych innych myśleć, w ogóle na każdym kroku całą energię wyładowywać. Przychodziły mi te wysiłki fizyczne dość łatwo, zwłaszcza dla takiej „sprawy” i w bardzo porządnym, uczciwym i miłym otoczeniu.

Teraz jestem na urlopie i czekam na zwolnienie z Wojska Polskiego. Odpocząłem trochę w domu a teraz uczę się tu do egzaminów aby je pozdawać przed rozpoczęciem roku na technice.

Ile to kosztowało mnie włożenia się do pracy! – Równocześnie rozpocząłem pracę wewnętrzną nad sobą. I tu spostrzegłem się, że przez cały czas pobytu na froncie ani jednej chwili nie poświęciłem na tę pracę.

A pomimo to byłem ze siebie zadowolony a służbę pełniłem sumiennie i było mi dość lekko i swobodnie i nawet cudzą robotę brałem na siebie.

Jak to wytłumaczyć? Zdaje mi się że tu wchodzi w grę wychowanie. Wpojenie i zakorzenienie zasad którymi się potrafiłem posługiwać bez zastanawiania się nad nimi i bez zewnętrznego bodźca.

Ale teraz widzę o ile to łatwiejsza taka służba czy praca bardziej fizyczna, niż nauka. Nie umiem sobie wyobrazić jakbym teraz pracował bez tej „pełnej piersi”.

Z nauką mam trochę kłopotu bo pomału do głowy wchodzi po 9 miesiącach przerwy, zwłaszcza taka trudna i obszerna matematyka.
Kiedy Kochany Ksiądz tu przyjedzie tak bardzo chciałbym Księdza widzieć i o wielu rzeczach pomówić.

Ściskam serdecznie z całej duszy. W modlitwach pamiętam.

Kochający
Jaś