Męczennik

Łagodnie się uśmiechnął i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych nie opuści.

Męczeństwo

Po ponad miesiącu walk, w nocy z 5 na 6 września, powstańcy wycofują się do Śródmieścia. Pozostają tylko cywile i najciężej ranni w szpitalach. Ojciec Michał przebywał tej nocy w piwnicy kamienicy firmy „Alfa-Laval” na rogu ulic Tamka i Smulikowskiego, gdzie czuwał przy siedmiu ciężko rannych powstańcach, których nie można było ewakuować. Jedna z sanitariuszek wspomina:

Ostatnią Mszę św. odprawił raniutko w dniu upadku Powiśla. Modlił się wtedy jak zawsze bardzo żarliwie. Wzmacniał tą modlitwą naszą wiarę, dawał nam siłę, tak bardzo nam przecież potrzebną. Szczególnie utkwiło mi w pamięci to, jak o. Michał rozdawał rannym i nam sanitariuszkom komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone. I tak posileni, z Bogiem, ciągle podtrzymywani na duchu rozmowami z o. Michałem, czekaliśmy końca.

Przez kilka godzin nie było już żołnierzy Armii Krajowej, a Niemcy jeszcze nie weszli do kamienic. Personel medyczny i znajomi namawiali wówczas o. Michała do tego, by zdjął habit, założył płaszcz i wyszedł z cywilami. Pozostał niewzruszony na te sugestie i zawsze odmawiał, mając na uwadze chorych, przy których chciał pozostać, bo byli bezbronni. Eleonora Kasznica wspomina:

Pamiętam, jak łagodnie uśmiechnął się i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni w łóżkach, nie opuści.

Tak prof. Kasznica opisuje ostatnie wspólne chwile:

Pożegnaliśmy się w milczeniu, silnym uściskiem, z przejmującym wzruszeniem. On jak zawsze opanowany, spokojny, nawet pogodny. Czuliśmy, że to ostatnie pożegnanie, że nie zobaczymy się już nigdy więcej…

Cywile, którym pozwolono opuścić piwnice, mówili, że gdy byli wyprowadzani na zewnątrz, widzieli jak o. Michał siedzi wśród łóżek rannych i głośno, ale ze spokojem odmawia różaniec; jego spokój udzielał się rannym.

Znamy kilka relacji o ostatnich chwilach o. Michała. Najprawdopodobniej Niemcy zastrzelili rannych w łóżkach, a innych, w tym również o. Michała, wyprowadzili na zewnątrz. Tam, oskarżając kolejno każdego o bycie bandytą, rozstrzeliwali. Ojca Michała nazwali „największym bandytą”, bo zorientowali się, że jest kapelanem powstańców i nosi strój duchowny. Także jego rozstrzelali. Wszystkie ciała wywleczono na barykadę i spalono, a szczątki kazano zakopać. Już po powstaniu, gdy ekshumowano zabitych, nie dało się rozpoznać i odnaleźć szczątków o. Michała. Prawdopodobnie leżą one na cmentarzu Gloria Victis na warszawskiej Woli. Nie mamy więc doczesnych relikwii bł. Michała Czartoryskiego.

W 1934 r. o. Michał zapisał w dzienniku swoje pragnienia, realizowane przez całe życie i zwieńczone we wrześniu 1944 r. niemal dosłownie:

W nocy, po wspólnej adoracji, zagłębiłem się w rozmyślaniu, patrząc na Pana umierającego na krzyżu. Uświadomiłem sobie lepiej, że za Jego przykładem jestem obowiązany i powołany również do ofiary; do tego, by wydać siebie na całopalną ofiarę dla Niego z miłości i przez miłość, by oddać się i poddać się Mu całkowicie we wszystkim, by z Nim się zjednoczyć w miłości i ukochaniu oraz związać przez mocną, wytrwałą, mężną wolę.

Pierwszą mszę uroczystą, pogrzebową, za zmarłego bracia dominikanie odprawili w jego macierzystym klasztorze w Warszawie na Służewie dnia 5 grudnia 1944 r. gdy już byli pewni, że zginął w powstaniu. Jednak wielu z jego otoczenia przyjaciół, znajomych czy z kręgu rodziny od samego początku uważali, że zginął śmiercią męczeńską i osiągnął chwałę nieba.