Nie mógł postąpić inaczej

Kiedy przyjeżdżał do Pełkiń, zawsze on coś robił, a myśmy mu pomagali, to była jego pasja - ręczne, rzemieślnicze i fachowe prace.

Stanisław Górski OP: Pan Profesor pamięta swego stryja Jana ze spotkań w gronie rodzinnym. Proszę opowiedzieć o domu Pańskich Dziadków — rodziców ojca Michała — o znaczeniu wychowania rodzinnego dla osobowości późniejszego dominikanina i kapłana.

Paweł Czartoryski: Zacznę od tego, że się przedstawię. Urodziłem się w roku 1924, zatem moja pamięć sięga początku lat trzydziestych tego stulecia, które teraz się kończy; pamiętam ojca Michała już w habicie.

Jak wyglądało wychowanie, tradycja domu, to wszystko, co przekazywała rodzina? W pokoleniu rodziców ojca Michała istniała mocna świadomość, że jest za mało księży ze środowisk inteligenckich. Wielokrotnie powtarzano: „Módlcie się o powołania ze środowisk inteligenckich”. I ta modlitwa się spełniła — trzech braci Czartoryskich zostało kapłanami: ojciec Michał, jego starszy brat Jerzy i młodszy Stanisław. Jerzy był proboszczem w Białce Tatrzańskiej i tam zmarł w latach siedemdziesiątych. Młodszy brat, Stanisław, w ostatnich latach swego życia był infułatem, czyli przewodniczącym grona kanoników przy katedrze wawelskiej.

Matka ojca Michała, Jadwiga, z domu Dzieduszycka, miała cztery siostry; one też miały synów, którzy potem zostali kapłanami. To znaczy, że tworzyły pewne środowisko. A byli to wybitni księża. Wymienię tylko trzech. Ojca Włodzimierza Szembeka, którego śmierć jest zbliżona do śmierci ojca Michała, gdyż poniósł męczeństwo w Oświęcimiu. Jako drugiego wspomnę ojca Włodzimierza Cieńskiego, który pod koniec życia wstąpił do cystersów w Bretanii, we Francji. Wcześniej przeżył wywózkę na Syberię, potem jako główny kapelan armii Andersa odpowiadał za organizację duszpasterstwa całej armii, a pod Monte Cassino był jednym z duchownych, którzy udzielali bezpośredniej pomocy rannym i umierającym na polu bitwy. Trzecim był jego młodszy brat, Jan Cieński, zmarły parę lat temu w Złoczowie koło Lwowa. Nigdy nie opuścił Małopolski Wschodniej, prowadząc duszpasterstwo katolickie pod rządami Sowietów i NKWD przez blisko 50 lat. Takie były w drugim pokoleniu skutki modlitwy środowiska pań Dzieduszyckich z końca ubiegłego wieku.

W domu rodzinnym ojca Michała (i potem w naszym) był zwyczaj, że po kolacji wszyscy zbierali się w dziecinnym pokoju. Nie w kaplicy, tylko u dzieci — gdzie w rogu stał mały stolik, na nim dwie świeczki, figurka czy obraz Matki Bożej, jeśli był maj, albo Serca Pana Jezusa w czerwcu. W ten sposób rok kościelny zaznaczał się nie tylko w niedzielę, w kościele, lecz najpierw w domu, w dziecinnym pokoju, gdyż za ołtarzyk odpowiedzialne były dzieci. One musiały pamiętać, aby zmienić figurkę, ustawić takie czy inne kwiatki, zapalić świeczki itp. Odmawialiśmy wspólnie pacierz złożony z Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga, Aniele Stróżu, Wieczny odpoczynek i Chwała Ojcu oraz modlitwy ułożone przez matkę, dotyczące żywych i zmarłych członków rodziny, przyjaciół, bliskich, wszystkich nieszczęśliwych, cierpiących i będących w potrzebie — wreszcie Ojczyzny i Kościoła. W październiku odmawiało się dziesiątkę różańca. Potem była pieśń: kolęda, albo pieśń wielkopostna, wielkanocna, maryjna lub do Serca Pana Jezusa, zależnie od pory roku. To są bardzo proste rzeczy, ale one czynnie kształtowały sensus catholicus.

Czy w ojcu Michale dostrzegał Pan coś z pasji inżyniera?

Ojciec Michał był człowiekiem, który w rodzinie o tradycjach bardziej humanistycznych, jako jedyny z dziewięciu synów, wybrał studia politechniczne, inżynieryjne. Miał ogromne zdolności manualne, rzemieślnicze. Na przykład architektura interesowała go nie jako wspaniałe łuki i inne kompozycje, tylko jako konstrukcja, rzemiosło: ile ten materiał wytrzyma, dlaczego jest taki, a nie inny, czy on będzie trwały itp. Tuż przed wojną, kiedy byłem w Warszawie, mając wtedy 15–16 lat, zabrał mnie na Służew, do klasztoru, który tam się budował. Z jego wypowiedzi wywnioskowałem, że uproszczony czarno–biały herb dominikanów, wykonany z płytek w posadzce kaplicy, jest według jego rysunku. Potem pokazywał mi kaloryfery. Nad każdym grzejnikiem była umocowana blaszana półeczka. Powiedział mi wtedy: „Widzisz, tutaj kazałem zamontować taką półeczkę, bo inaczej powstający od ciepła prąd powietrzny, unosząc kurz, brudzi ściany; robią się smugi i jest brzydko”.

To jest obraz, który można stosować również do spraw nadprzyrodzonych: żadna rzecz, która dotyczy stworzenia czy wytworów homo faber, nie jest obojętna. W stosunku człowieka do jego pracy jest różnica czy się tę półeczkę zamontuje, czy nie. Może to też być przeciwstawieniem tej pokutującej maksymy: Czy się stoi, czy się leży… Ojciec Michał wiele razy, kiedy przyjeżdżał do Pełkiń, znajdował rzeczy, które naprawiał. Zawsze był jakiś warsztat, narzędzia, on coś robił, a myśmy mu pomagali, albo on nam tłumaczył, dlaczego to tak robi, a nie inaczej. To na pewno była jego pasja — ręczne, rzemieślnicze i fachowe wykonywanie podejmowanej czynności.

W zakonie ojciec Michał był wychowawcą młodych dominikanów.

W Pełkiniach mieliśmy duży ogród. W okresie wojny ojciec Michał przyjechał do nas z całą grupą swoich wychowanków, nowicjuszy. Niektórzy z nich chyba jeszcze żyją. Byli wtedy wygłodzeni, wychudzeni, a był akurat sezon truskawek. Mnie kazano zaprowadzić ich do ogrodu. To była duża przestrzeń i oni, w białych habitach, jak owieczki, rozeszli się po grządkach i z radością te owoce zajadali. Dla mnie ten obrazek jest wręcz symbolem takiej formacji, która nie była wyłącznie poważna, ani ponura, bo w tych wychowankach była radość życia.

Pamiętający ojca Michała mówią, że cała jego sylwetka, postawa, sposób mowy, patrzenia, był jakoś ujmujący, urzekający, zapraszający i wprowadzający pokój, pewną stałość, pewność, dający świadectwo całkowitego oddania się Panu Bogu. Myślę, że te cechy są znakiem czegoś, co doprowadziło go do pełnego spokoju i wewnętrznej pewności oddania życia, kiedy przyszła taka potrzeba.

Samo oddanie życia to jest rzecz, o której trudno, a może nawet nie należałoby mówić. Ale jeżeli wolno mi coś na ten temat powiedzieć, to widzę go bardzo prosto. Na ów moment złożył się tragiczny splot sytuacji, w którym człowiek może różnie zareagować — w zależności od swoich przekonań. Dla ojca Michała była to sprawa obowiązku. Zupełnie oczywiste było, że rannych nie zostawia się samych. Próby tłumaczenia jakiejkolwiek innej postawy — na przykład, że ich i tak zamordują, a ja będę mógł jeszcze spełniać posługę kapłańską — byłyby wyjaśnieniem utylitarno–egoistycznym. Przepraszam, mówię mocno, ale opuszczenie rannych jest etycznie w ogóle nie do przyjęcia. Przecież ja nie będę nic wart, jeżeli tych ludzi zostawię. Wydaje mi się, że przy całej jego postawie i duchowej sylwetce to była reakcja naturalna. Ten człowiek nie mógł postąpić inaczej.

Nad jakimi dziełami pan Profesor powierzyłby ojcu Michałowi patronat?

Dla ojca Michała bardzo ważne były sprawy wychowania. W latach studenckich był jednym z założycieli Odrodzenia – wielkiego ruchu młodzieży akademickiej, który przyczynił się do odnowy inteligencji katolickiej w Polsce. Wybrał zakon zaangażowany w sprawy wychowawcze. W klasztorze był mistrzem nowicjatu, formując nowe powołania. Wreszcie oddał życie za młodych żołnierzy Armii Krajowej. Najchętniej widziałbym go jako patrona młodzieży, tej z krakowskiej Beczki, z Poznania, z Lednicy czy z warszawskiego Służewa i innych dominikańskich duszpasterstw, ale w sensie takim, że poza pewną zewnętrznością, spotkaniami, jest jeszcze coś więcej — potrzeba pogłębienia. Bo to, co zewnętrzne, nie będzie trwałe, jeżeli nie będzie budowane na bardzo głębokim fundamencie.

Cały wywiad znajduje się na stronie: https://wdrodze.pl/article/nie-mogl-postapic-inaczej/