Wspomnienia z 1944

Zawsze miał ten swój spokój, który nam się udzielał.

S. Joanna (Halina) Lossow

Zakonnica zgromadzenia Franciszkanek Służebniczek Krzyża.

W roku 1944 ojciec Michał pełnił w Żułowie, domu naszego Zgromadzenia na Lubelszczyźnie (powiat Krasnystaw) obowiązki kapelana. Byłam tam wówczas przełożoną i uzyskałam tą łaskę dla nas u Prowincjała. Nie pamiętam ile czasu był w Żułowie, ale sądzę, że mogło to być dwa do trzech tygodni. Mimo słabego słuchu spowiadał siostry i domowników używając aparatu słuchowego. Kiedy po tym okresie o. Michał chciał wyjechać, konie zaprzężone do bryczki, w której siedział, stanęły dęba i nie chciały ruszyć z miejsca, co było dziwne, gdyż nasze spokojne szkapy żułowskie nie miały tego zwyczaju. Ktoś z żegnających osób zwrócił uwagę, że nie jest to dobry omen, prosząc by o.Michał odłożył swój wyjazd, ale daremnie. Bryczka wreszcie ruszyła i o. Michał nas opuścił. Był to koniec lipca 1944.

Stanisław Krowacki, ps. "Leonowicz"

Kapitan, od połowy września 1944 r., z-ca dowódcy III Zgrupowania AK „Konrad”.

Było to 2 sierpnia 1944 r., kiedy do dowództwa III Zgrupowania „Konrad” (które się wówczas mieściło w piwnicach gmachu Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Smulikowskiego 1/3 na Powiślu) przyszedł wysoki, w białym habicie, niemłody już dominikanin, mówiąc krótko, że wybuch Powstania zaskoczył go w mieszkaniu jego znajomych pp. E. i S. Kaszniców (przy ul. Smulikowkiego 4a). Ponieważ on widział, że nasze oddziały powstańcze miały już kilku zabitych i wielu ciężko rannych żołnierzy oraz że potrzebny jest kapłan do posługi duszpasterskiej, pragnął im te posługi udzielać. Zaskoczony dowódca, wówczas porucznik (później awansowany do stopnia kapitana), Juliusz Szawdyn, bardzo życzliwie przyjął ojca i zaproponował mu pełnienie obowiązków kapelana III Zgrupowania „Konrad” AK, na okres walk powstańczych. Propozycja ta została przez o. Michała przyjęta.

Eleonora Kasznica, ps. "Ela"

P.Ż. (Pomoc Żołnierza), pracownica kuchni wojskowej III Zgrupowania AK „Krybar”.

Wybuch Powstania Warszawskiego, 1 sierpnia 1944 r., zastał moich rodziców i mnie w domu, w którym mieszkaliśmy na Powiślu przy ul. Smulikowskiego 4a, a wraz z nami o. Michała Czartoryskiego, który przyszedł do nas w tym dniu w odwiedziny. W pierwszych godzinach Powstania nasze mieszkanie zostało rozbite przez pocisk artyleryjski z ul. Wybrzeże Kościuszkowskie. Rodzice moi wraz z o. Michałem zostali przygarnięci przez panią Miłobędzką, w mieszkaniu na parterze przy ul. Smulikowskiego 10.
Pracy miał o. Michał bardzo dużo, bo było dużo rannych – szczególnie po 15 sierpnia, gdy narastały ataki niemieckie na Powiśle; dużo miał penitentów tak wojskowych, jak i ludności cywilnej.
Z o. Michałem spotykałam się często: w naszych szpitalach wojskowych (3 szpitale, a właściwie piwnice adaptowane), gdy wpadałam do moich rodziców, bo i on tam miał kwaterę oraz przy konfesjonale. Zawsze, i to po tylu latach, pamiętam jego spokój, pogodne spojrzenie, dobroć – stałe myślenie o potrzebach innych. Nawet pomagał nam 2 razy w noszeniu z naszego rozbitego mieszkania niezbędnych rzeczy, które uratowały się oraz materacy dla rannych w szpitalikach, a to było bardzo niebezpieczne. Niemcy w rozbitej ścianie mogli nas zauważyć i otworzyć do nas ogień.
Ojciec Michał niedosłyszał i wiem, że mu było ciężko spowiadać – to musiało męczyć psychicznie chcąc zachować tajemnicę spowiedzi (aby samemu nie mówić zbyt głośno i nie wymagać od penitenta zbyt głośnego mówienia). Stale miał to na uwadze, a mimo to, znów to podkreślam, nigdy nie było w nim zniecierpliwienia, zdenerwowania. Zawsze miał ten swój spokój, który nam się udzielał. Wiem to po sobie i rozmawialiśmy o tym w tamtym okresie z kolegami i koleżankami.
Pamiętam z jaką delikatnością i pewnym zażenowaniem prosił mnie o wypranie szkaplerza i kaptura. Chodząc po piwnicach i gruzach do rannych biały habit brudził się, chciał mieć czysty szkaplerz, a z wodą były kłopoty. Cieszyłam się, że mogę mu w tym pomóc, a nawet byłam dumna, że mnie o to poprosił. Ogromnie Ojca lubiliśmy, czuliśmy się przy nim bezpieczni. Po tylu latach nie pamiętam twarzy o. Michała, ale pamiętam spokojne spojrzenie, specyficzny ciepły uśmiech, pochylenie głowy wyrażające uwagę, osłonięcie ucha, aby lepiej słyszeć.
Pamiętam, jak [6 września]mój ojciec namawiał o. Michała na wyjście wraz z nami, z ludnością cywilną, z Powiśla, z Warszawy. Ojciec Michał nie zgodził się. Pamiętam, jak łagodnie uśmiechną się i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni w łóżkach nie opuści.

Jan Chmielewski, ps. "Mączka"

Strzelec plutonu „Rafałki”.

W praktyce swą działalność duszpasterską, o. Michał Czartoryski spełniał z pełnym zaangażowaniem, nie tylko wśród żołnierzy, ale również wśród miejscowej ludności cywilnej. Od tych zdarzeń upłynęło prawie pół wieku, czas robi swoje i zamazuje w pamięci wiele wydarzeń. Są jednak wydarzenia, które pozostają w pamięci niezatarte. Dla mnie do nich należy, m.in. odprawiona Msza św. w dniu 15 sierpnia 1944 r. w Święto Żołnierza, w której uczestniczyłem wraz z całym oddziałem. Uroczystość odbywała się w scenerii płonących domów, huku pękających pocisków, terkotu broni maszynowej i świście przelatujących „sztukasów”. Byliśmy zahipnotyzowani stoickim spokojem o. kapelana, celebrującego mszę św., a następnie jego kazaniem. Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do największych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną, wielką rodziną, walczącą o swój byt i godność.

Wanda Niedźwiedzka

Sanitariuszka III Zgrupowania AK „Konrad”.

Będąc tak blisko kościoła Św. Teresy na ul. Tamka, korzystałam jak tylko mogłam z codziennej mszy św. odprawianej przez naszego kapelana o. Michała Czartoryskiego, dominikanina. Byłam wzruszona jego zaangażowaniem w modlitwie i przeżywaniem tak niepewnych dni naszego życia. W każdej mszy św. podtrzymywał nas na duchu i przygotowywał, żeby być stale gotowym na spotkanie się z Bogiem, jeżeli taka będzie Jego wola. Pamiętam, że była komunia św. rozdawana w postaci okruchów chleba czy bułki, widocznie brakowało opłatka. Często też opłatek duży był dzielony na małe kawałeczki. Były to zawsze dodatkowe wzruszające momenty mszy św. i przeżycia jakieś inne, głębsze i zespalające nas bardziej z Ojcem. Po każdej mszy św. udzielał nam zupełnego odpustu.

Maria Irena Skowrońska

Sanitariuszka III Zgrupowania AK „Konrad”.

My, personel sanitarny, byliśmy wciąż zajęci opieką nad rannymi i cywilami i ja osobiście nie przypominam sobie w tych dniach dłuższej rozmowy z o. Michałem. Ale medyk, Stefan Skowroński, mój późniejszy mąż, który był z nami, rozmawiał z nim kilkakrotnie. Może dlatego, że 5 września miał się odbyć nasz ślub w kościele Św. Teresy na Tamce. Ale wobec zmasowanego ataku Niemców na Powiśle nie zdążyliśmy tego zrealizować.
6 września powstańcy i lekko ranni odeszli już do Śródmieścia. Z najciężej rannymi, w gmachu „Alfa-Laval” zostało nas kilka osób personelu sanitarnego pod kierownictwem medyczki Janiny Burskiej. Wraz z nami został kapelan – o. Czartoryski. Pamiętam go jak siedział na jakimś krzesełku przed szeregiem leżących rannych i spokojnie odmawiał różaniec. Nie reagował wcale na wstrząsy, huk pocisków i bombardowanie.[…] Pamiętam życzliwy i uważny wzrok o. Michała, który siedząc w swym białym habicie, z wychudzoną, pokrytą ciemnym zarostem twarzą spoglądał na rannych i na nas i modlił się. […] Jego spokój udzielał się nam i chyba rannym. Byliśmy bardzo zadowoleni, że jest z nami. Czuliśmy się z nim mniej osamotnieni i bardziej bezpieczni

Stanisław Kasznica

Prof. prawa Uniwersytetu Poznańskiego, przyjaciel o. Michała.

6 września korzystając z zamieszania wpadliśmy do bocznej bramy „Alfa-Laval” od Smulikowskiego, gdzie mieścił się szpital. Trafiliśmy od razu na Krzysię Morżkowską, który pracowała tu jako pielęgniarka. Ubrała nas w kitle szpitalne, przetworzyła w personel sanitarny. Zastaliśmy tu o. Michała. Na niskich łóżkach polowych leżało 11 ciężko rannych naszych żołnierzy. Snuło się kilku żołnierzy niemieckich. Jeden z nich krążył wciąż posuwistym, miękkim, kocim krokiem, wychodził, wchodził, przyglądał się rannym, wykrzykiwał coś na „AK Banditen”. Budził w nas niepokój… Czekaliśmy. Ojciec Michał spokojnie pakował kielich i patenę, które parę dni przedtem uratował z płonącego kościoła Św. Teresy na Tamce. Wreszcie kazano nam wyjść. Ojca Michała zatrzymano. Pożegnaliśmy się w milczeniu, silnym uściskiem, z przejmującym wzruszeniem. On jak zawsze opanowany, spokojny, nawet pogodny. Czuliśmy, że to ostatnie pożegnanie, że nie zobaczymy się już nigdy więcej…

Krystyna Wiśniewska-Żotkiewicz, ps. "Gejsza"

Sanitariuszka III Zgrupowania AK „Konrad”.

W nocy z 5/6 września, nasze dowództwo zdecydowało, że będziemy wycofywać się do Śródmieścia. Zdecydowano też, że ciężko ranni powstańcy, ci leżący, zostaną w szpitalu z kilkoma sanitariuszkami. Byłam jedną z nich. Ojciec Michał nie poszedł do Śródmieścia. Został też z rannymi. Czekaliśmy razem na wkroczenie Niemców. Pamiętam dobrze ostatnią Mszę św., którą o. Michał odprawił raniutko w dniu upadku Powiśla. Modlił się wtedy jak zawsze bardzo żarliwie. Wzmacniał tą modlitwą naszą wiarę, dawał nam, siłę, tak bardzo nam przecież potrzebną. Szczególnie utkwiło mi w pamięci to, jak o. Michał rozdawał rannym i nam sanitariuszkom komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone. I tak posileni, z Bogiem, ciągle podtrzymywani na duchu rozmowami z o. Michałem czekaliśmy końca. Mieliśmy jednak nadzieję, że rannych Niemcy nie rozstrzelają, że ci bezradni cierpiący będą oszczędzeni. Strzały coraz bardziej się zbliżały. Koło południa Niemcy weszli do szpitala. Nas – sanitariuszki – wyprowadzili na gruzy Powiśla. Wszystkich rannych rozstrzelali. Ojca Michała też – zaraz potem, przy pobliskiej powstańczej barykadzie.

o. Pius Bełch OP

Formacja w latach 1935-1941, pod opieką o. Michała.

Co do jego śmierci: zaraz po wojnie ktoś mi opowiadał, jak to było. Mianowicie o. Michał brał udział w powstaniu warszawskim jako kapelan w szpitalu. Kiedy wojsko niemieckie zajęło ów szpital, kazali stawić się całemu personelowi. Wtedy wystąpił o. Michał i wstawiał się za tym personelem. Dowódca niemiecki: wer du bist? Ojciec Michał podał mu swój dowód osobisty. Ten spojrzał i mówi: du bist der größte Bandit i zastrzelił go.